wtorek, 26 czerwca 2012

Był jak śnieg. Czysty i mogący zmieniać świat nie do poznania. Jedziesz zimą samochodem, mróz minus dwadzieścia, zachodzące słońce powoli zaczerwienia chmury. Niebo dzieli się swoim odświętnym odcieniem z zimnym puchem przykrywającym wszystko co ziemskie i płaskie. Śnieg, tylko on potrafi byś niebieski i czerwony w tym samym momencie. Co by było, gdyby był ciepły i zachował przy tym wszystkie swoje właściwości? Myślę, a strumień ciepłego powietrza z samochodowych nawiewów wysusza moje oczy. Przymykam je. Brykalibyśmy. Wszyscy, cały świat, goniłby po białych przestrzeniach, rzucałby się w zaspy i tkwił w nich z uśmiechem na twarzy. Niektórzy wykopywaliby sobie jaskinie i siadali w nich nadzy, gotowi na chwilową samotność. Na ciszę, jaką może wytworzyć tylko śnieg. Kojarzysz swoje zimowe wieczorne powroty z pracy, te, w których nawet przejeżdżające po białej drodze samochody brzmią jak zabawki pięciolatka? Te, w których przez głowę przebiega ci myśl, a przebiega na pewno, że fajnie jest tak zostawiać ślady na białym chodniku? Był jak śnieg i wiem, że odcisnęłam na nim swój ślad. Niechcący. Nie chcąc żeby aż tak.
-Spójrz w górę, jaki piękny ptak!- wykrzyknął nagle wskazując palcem gdzieś w niebo. Odchyliłam głowę, żeby zobaczyć, a on szybko schylił się, chwycił mój but i odcisnął jego ślad na swojej bieli. Jak panie na poczcie odciskają pieczątki na listach. Niezauważalnie ale słyszalnie. Niemal z hukiem.
Wczoraj zrozumiałam, że on także wyrył się w mojej pamięci. W moim wnętrzu. Zrobił to sam. Nagle, też z hukiem. Andrzej wyskoczył z okna.

Myślicie pewnie, że stało się to wczoraj i piszę to pod wpływem rozpaczy. Nic z tych rzeczy. Siedzę wygodnie, przede mną stół, na nim laptop i moje nogi. Radio mruczy nokturn Chopina. Wczoraj znalazłam pudło z pocztówkami, walentynkami od wielbicieli, starymi czerwonymi stówkami, sreberkami z mini czekoladek Lindt rozprasowanymi i włożonym do starego blaszanego piórnika, i tysiącem innych rzeczy, które w sumie mogłam wczoraj wyrzucić, bo dziś już nie pamiętam co tam jest. Nie wyrzuciłam, będę pokazywać wnukom. Wczorajszy argument pamiętam doskonale. Pamiątki z czasów szkolnych. Bezcenne. Z dna pudła wyjęłam przezroczystą teczkę z plikiem zadrukowanego papieru. Scenariusz. Wtedy przypomniało mi się nasze ostatnie spotkanie. Jakieś sześć lat temu. Ja byłam w klasie maturalnej, on kończył swoje technikum. Zadzwonił.
- Cześć Karolina, super, że nie zmieniłaś numeru od gimnazjum. Andrzej mówi. - nerwowe, poszarpane
-Cześć, Andrzej…?
-Cycu. Cyconiak znaczy. He. Już poznajesz? - nawet trochę agresywne. Poznałam. Tak mówiła tylko jedna osoba. - Słuchaj, jesteś w Poznaniu jakoś teraz?
-Jestem, a co?
-A nic. To znaczy, czy ty. Czy możemy się spotkać?
-No jasne. A coś się stało?
-Nie. Tak. To znaczy tak. Napisałem coś i chciałbym z tobą o tym pogadać.
To był czerwiec siedzieliśmy w ogródku w rynku na wiklinowych krzesłach stojących na zielonej wykładzinie.
Był bardzo wysoki, miał krótko ostrzyżone włosy, nie na tyle jednak, by nie widać było jego małych loczków, opaloną cerę. ostre, niebieskie spojrzenie Czasem nieobecne, czasem szalone, czasem przerażone, czasem kpiące. Kpiło zawsze jedno oko, drugie w tym czasie powstrzymywało jakiś ból. Ból, o który nikt z naszej klasy nie chciał go zapytać. Nikt, łącznie ze mną. Dziwak, nadpobudliwy, lubił pajacować, nie chciało mu się uczyć. Taką wtedy miał opinię. Artysta z pasją. Pracowity, zawzięty, mający w życiu cel. Tak pomyślałam o nim wtedy, w ogródku, kiedy opowiadał mi o założonej z kumplem firmie kręcącej wesela, o tym jak dzięki temu zaczął już odkładać na własną kamerę, o tym jak marzy by robić dobre filmy, o scenariuszu, który właśnie skończył pisać i o tym, że chciałby żebym zagrała główną bohaterką w jego pierwszej produkcji.
Nie pamiętam jak to spotkanie się skończyło, tylko, że życzyłam mu z całego serca powodzenia. Pewnie umówiliśmy się na kontakt, jak przeczytam całość. Pewnie się skontaktowaliśmy na jakimś gadu-gadu i sądzę, że na tym się skończyło. Skończyło… powinnam napisać, że zaczęło. Wszystko co się kończyło w jego życiu zanim zmarł tak naprawdę było zaczynaniem. A może odwrotnie? Wszystko co się zaczynało w jego życiu zanim zmarł zbliżało go do końca? Dopiero śmierć przyniosła mu nowy i dobry początek? W to wierzę. W każdym razie trzy lata po tym jak dowiedziałam się, że z niewiadomych przyczyn wyskoczył z okna, odnalazłam w pudle na dnie szafy scenariusz jego pierwszego, nienarodzonego filmu. Muszę coś z tym zrobić, koniecznie, myślę a nawiewy samochodowe wysuszają moje usta.

BAJADERKA

Liczy się komfort. Zwłaszcza dzisiaj. Ma być wygodnie i bezpiecznie. I nie chodzi tu tyko ciało. Chodzi głównie o umysł. Czasem, przy dobrych chęciach twórców, o duszę. Nie ważne, że najczęściej są to pozory. Ma być jasność i kropka. Od samego początku. Kawa na ławę, żeby nie zostawiać odbiorcy ani na chwilę w ciemnym lesie własnych domysłów. Dobrze. Dostosuję się. Na wstępie określę kim jestem. Wszystko dla państwa komfortu. Dla minimalizacji prawdopodobieństwa nieporozumień i zawodu.
Żeby było atrakcyjnie i niekonwencjonalnie, buntowniczo i przekornie (to też jest istotnie) napiszę najpierw kim nie jestem. Nie jestem krytykiem teatralnym. Ach, jak to zabrzmiało, tak odważnie i bezpośrednio. Dobre. Mocne. Nie jestem też teatromanem, który jeździ od miasta do miasta, by oglądać, porównywać, analizować z nadzieją, że może dzięki temu uda mu się coś przeżyć. Nie. Z teatrem żyję na co dzień, przeżyć mam dość. Jestem aktorką. Czyli zawód i płeć już mamy. Sytuację też, siedzę nad klawiaturą i piszę, problemu można się domyślić. Chyba wszystko już państwo wiecie. Pakiet informacji zapewniający bezpieczeństwo, pozwalający na ustosunkowanie się i nastawienie na treści jakie państwo przeczytacie poniżej. Czy na pewno? Nie napisałam przecież sedna. Nie obnażyłam tajemnicy, która nigdy nie zaistnieje w państwa świadomości jako tajemnica, bo po prostu państwa poinformuję o kolejnym fakcie dotyczącym mojej osoby. Przepraszam. Jak mogłam zapomnieć i mimo zapewnień pozostawić państwa w ciemnym lesie domysłów. Jestem heteroseksualna. Co za uczucie, tak się obnażyć, jakie to wyzwolone, lecę w to, dalej, dalej. Dobra. No to jeszcze dodam, że żyję w monogamicznym związku i to mi bardzo odpowiada. No to pięknie. Obnażenie zupełne. Golas. Mamy to! Dobre, lecę dalej a co! Cudowne uczucie tak pisać o sobie, tak się dookreślać na forum. Nie dopuszczać myśli, że kogoś to porostu nie interesuje bo jego życie jest daleko ciekawsze. Tak naprawdę, każdy tak myśli, tylko nie każdy ma odwagę się do tego przyznać i przerzucić kartkę trzymanego właśnie w ręce kwartalnika czy po prostu wyjść z teatru. Lubimy być stadkiem, któremu się wtłacza wprost do gardła czyjeś wypocone problemy. No ale dobra, poddaje się trendowi i monologuję dalej. Nasza mała polityka światowa jest dla mnie zbyt oczywista, nie chcę się nią oblepiać. Stop! Zastanówcie się, drodzy państwo, upewnijcie proszę, czy na pewno powyższe zdanie, nie implikuję moich preferencji, czy pewnego rodzaju uszczypliwość nie jest skierowana przeciw… Już? Upewniliście się? Jest ok? To dobrze. Tak, wiem, że tym sposobem daleko nie zajadę, że teatr powinien chcieć mówić o problemach społecznych, w odpowiedni sposób, że to ważne, opowiadać o naszych codziennych sprawach w naszym powszednim języku. Pozostaje mi tylko liczyć, że tam gdzie zajadę, a raczej tam gdzie mnie wysadzą, będzie jakaś plantacja eco ryżu, i dużo kur. Kury od dziecka mnie fascynują.
Ja wiem, że piszę na około. Że nie dążę do centrum. To też dosyć niepopularne. Muszę się przyznać, że ja, młoda, kobieta, aktorka, hetero i apo od dawna błądzę po obrzeżach wielkiej metropolii zwanej teatrem. Na przedmieściach czuję się sobą, wiem, że w centrum, będę ulegać wpływom. Nie chcę. Chcę zachować czystość w pojmowaniu teatru jako świątyni sztuki. Jako miejsca w którym się „sprawia”. W którym najważniejszą przestrzenią nie jest nowoczesna scena czy hiper-miękki sektor dla widowni ale ta, która jest pomiędzy. Ona nie potrzebuje udoskonaleń i modernizacji, jej nie umniejsza słabsze oświetlenie czy duszne powietrze. Ta przestrzeń potrzebuje tylko dwóch elementów. Na „A” i na „W”. Aktor i widz. Wiem, banał, oklepana prawda. Wszyscy to powtarzają. „Najważniejsi są widzowie”, „Chcemy, żeby widzowie byli zadowoleni”. No to grajcie dla nich jeszcze więcej tych głupkowatych fars, w których dajecie im za zadanie śledzić historyjkę i co pewien czas wybuchać śmiechem. To ich uszczęśliwi, podbuduje, rozwinie, zachwyci i uwrażliwi. Na pewno.
Najważniejsza jest „kasiora”. Bo za taką farskę gość zapłaci równie chętnie jak za McDonalda. Ja nie chcę umniejszać temu gatunkowi, nie chce odbierać chwały aktorom, którzy trudnią się farsą. To jest naprawdę bardzo trudne i wymagające aktorskiego kunsztu. To też nic odkrywczego. Słyszymy bardzo często w wywiadach, jak znani, wielcy i grubi mówią, że nie wstydzą się tego, że grają w farsie czy w serialu, że to też jest dla ludzi, że taki rodzaj sztuki był potrzebny od czasów starożytnych, że zrobić to dobrze to nie jest prosta sprawa. Najbardziej mnie rozczula, że mówią to z tak wypiętą piersią, gotową na ciosy środowiska i opinii publicznej. Napięci i wydęci. Strzały jednak nie docierają. Nadęty balon nie pęknie. Strzał nikt nie wypuszcza dlatego, że, raz, mu się nie chce i łuk od dwudziestu lat kurzy się na strychu, a dwa, że to już naprawdę nikogo nie bulwersuje. Przecież w sumie to ci wielcy mają rację. Grali Makbetów, Hamletów, Raskolnikowów tak, że wyć się tłumom publiczności chciało, ale teraz to nie ważne, teraz to nie potrzebne. Nie tego ludzie potrzebują. Wtedy były inne czasy. Trudniejsze, wymagające codziennego zmagania z szarą, ściskaną ze wsząd rzeczywistością. Dziś jest wolność więc ludzie powinni czuć się beztrosko. Także w teatrze. Nieprawda. Teraz większą odwagą jest powiedzieć, że gram w farsie ale chciałbym robić teatr z mięcha. Dlaczego? Bo dostaję za to kasiorę, więc siedzę cicho i wymyślam uzasadnienia, że to jednak ma jakąś wartość i, co gorsza, uzasadnieniami dzielę się na forum kształtując przyszłych odbiorców... fars. A ja, młoda aktorka hetero i apo, pewnej nocy napiszę coś na murach tych willi, w które wybudowali możni za cenę ogłupienia tłumów. Wezmę do ręki wielką puszkę z śmierdzącym, różowym sprayem (różowy to przecież kolor miłości) i sprawię, by woły liter ułożyły się w słowo… „BUJDA”. Swoją drogą ładne słowo. Prawie jak „bajadera”. Cukiernie można by tak nazwać. Sieć cukierni. I każde ciasteczko miałoby nazwę od nazwy sieci. „Bujda z orzechami”, „Bujda francuska z wiśnią”, „Bujdamisu” „Lukrowana bujda”.

I tu dochodzimy do miejsca w którym muszę zdradzić Państwu pewną teorię dotyczącą istoty i roli teatru dzisiaj. Jest naprawdę niezła. Jest to moja teoria. Opracowałam ją jeszcze na studiach, czyli biorąc pod uwagę znany państwu fakt, że jestem młoda, dosyć niedawno. Zainspirowały mnie teksty Tadeusza Kantora, którymi się zaczytywałam po zajęciach szkolnych. Tak, Kantor zostawił po sobie stosy cudownych tekstów o teatrze, ale w szkole teatralnej nie są one uważane za na tyle ważne, by skierować na nie uwagę studentów i poświęcić im jakikolwiek czas ustawowych zajęć. A potem starzy się dziwią, że brakuje prawdziwych osobowości wśród młodych. A skąd ci młodzi mają czerpać siłę i utwierdzać się w tym, że warto iść pod prąd, za głosem własnego serca, że w sztuce nie chodzi o to by być lubianym tylko skutecznym? Że trzeba umieć znaleźć mur przeciw któremu chcemy się sprzeciwić? Skąd, jeśli nie z tekstów takiego Kantora, mogą wynosić potrzebę oddziaływania przede wszystkim na wyobraźnię i uczucia widza, a nie na jego zdolności analityczno-porównawcze? Nie wiem. Ja, te i inne przeświadczenia zawdzięczam właśnie spuściźnie wyżej wymienionego. Ale te zdobycze to i tak nic w obliczu mojej wspaniałej teorii, którą pragnę państwa zarazić.

I zarażę. Już wkrótce. Jeśli okoliczności pozwolą. Póki co, żegnam się. I dziękuję za uwagę. A pierś moja młoda prosi o strzały, by sprawdzić solidność zbroi swej.





„Teoria Emalii”

Widz. Przychodzi do teatru. Ogląda spektakl. Wychodzi z teatru.
Przyjmuję, że każdy widz, ma w sobie okruszek wrażliwości, ma mały pokoik dla swojej duszy. Wyobraźmy sobie wnętrze widza jako wnętrze metalowego dzbana.

Z zewnątrz naczynie jest gładkie i błyszczące, gotowe odbijać świat zewnętrzny zgodnie z jego oczekiwaniami. W środku natomiast, jego ścianki są chropowate. Pełne wybrzuszeń i ostrych załamań. Promień światła, który dotrze do wnętrza przez górny otwór odbędzie w nim długą i nieposkromioną podróż. Radosny taniec w rytm piosenki: „Kąt padania - kąt odbicia”.

Takim dzbanem jest każdy z nas. Człowiek o bogatym, różnokształtnym wnętrzu, które tylko czeka na przyjęcie czegoś pięknego z zewnątrz. Stop, stop, zaraz, zaraz, przecież wszyscy wiemy, że tak nie jest. Nie każdy ma przecież bogate w różne faktury wnętrze, nie każdy ma ochotę obcować ze sztuką. Niektórych to brzydzi i odstręcza, innych nudzi, jeszcze innych po prostu nic nie obchodzi.

Nasz wyobrażony dzban to odbiorca idealny. Czas opisać jego mutacje.

Ci, którzy żadnej sztuki do siebie nie dopuszczają, nie chcą się nią zachwycić, są dzbanami z zatkanym otworem. Żadne światło do nich nie dotrze. Wbrew pozorom przypadek najprostszy, bo wystarczy wyjąć korek i ściągnąć kurz z wewnętrznych załamań, by te, na nowo lub po raz pierwszy w życiu zabawiały się z promieniami słońca.

Gorszy jest przypadek drugi. Zatruty powszechnym „u mnie wszystko w porządku”. Osobom o wysokim stopniu wrażliwości nie jest łatwo żyć w świecie. Komplikują sobie życie nieprzeciętnie. Zamiast obejrzeć wieczorem, albo rano, są przecież powtórki, „Wieczór Kabaretowy” on siedzi w swoim pokoju, pali papierosa i pisze nikomu nie potrzebny wiersz o głodujących dzieciach Ziemi. Bez sensu. A wszyscy dookoła mówią, „weź stary nie spinaj”, „wyluzuj”, „jest dobrze”. I on zaczyna sobie to powtarzać i rzeczywiście, ma się co raz lepiej. Częściej się uśmiecha. Tak często, że zaczęli mu zwracać uwagę, że może mieć bielsze zęby. Więc on te zęby wybiela i osiąga coraz większe sukcesy zawodowe. Wiadomości o wojnach już nie sprawiają mu bólu, tak jest i tak być musi, głód jest sprawą powszechną od zawsze. 1% z PITu przeznacza na dzieci w Afryce, później w natłoku spraw i o tym zapomina. I jest dobrze. I wiatr w żagle dmucha. Szkoda że szalupa taka jakaś jakby pusta.

Do tego dzbana wpuścili przez otwór cieniutką sondę zakończoną mikro-rozpylaczem, który pokrył mocno chropowate ścianki warstwą białej jak śnieg emalii. Na początku wygładziła tylko zbyt ostre wgłębienia ale z czasem, zaczęła przykrywać wszystkie nierówności warstwą gładką i twardą jak lodowisko. Dzban był taki sam w środku jak na zewnątrz. Teraz promienie światła wpadały i wypadały zawsze tą samą drogą, nic w dzbanie nie powodując. Koniec. Śmierć duszy. Znieczulica. Ale wedle mojej teorii, która jest trochę nawiedzona, ale urodziła się w umyśle początkującej aktorki przepełnionej ideałami i poczuciem misji, weźmy na to poprawkę, jest ratunek. Tym ratunkiem jest sztuka.

Przypuśćmy, że nasz bohater ma to szczęście, że żona, czy kochanek zaciągnie go do jakiegoś muzeum czy teatru. A tam sztuka, która: albo powleka białą warstwę emalii kolejną, tylko, że np. zieloną, zależy jaki kolor przeważa w pięknej scenografii prostej obyczajóweczki z happy-endem; albo tą białą warstwę niszczy. To znaczy pozornie niszczy. O jakim rodzaju sztuki mówię? O sztuce opartej na wywołaniu szoku, mówię tu o „trzepaniu konia” na proscenium, na celowo zbrzydzonych golasach śpiewających jakiś pop w świetle stroboskopów. Mocne, łuhu! Naprawdę. Wychodzi taki z teatru i czuje, że coś przeżył. Czuje się z tym świetnie, bo ci, których mija na ulicy nie przeżyli, cieniasy. I czuje taki, że jego emalię ktoś odłupał młotem pneumatycznym. Niestety tak naprawdę wyrył na jej powierzchni ładne, programowo akceptowalne esy-floresy. Dlaczego tak sądzę? Bo oprócz poczucia zszokowania nie wydarzyło się we wnętrzu tego człowieka nic. I to jest dramat. Ta pozorność. I ucieczka od odpowiedzialności za ludzkie dusze. Ucieczka w atrakcyjny efekt.

Głoszę więc:
Teatr ma za zadanie codziennie próbować nowych sposobów na likwidację emalii z dzbanów zajmujących miejsca na widowni. Teatr ma za zadanie wierzyć, że każdy dzban ma swoją cudowną wewnętrzną chropowatość, o którą należy walczyć. Dzięki tej chropowatości, nie stanowimy jeszcze jednolitej partii dzbanów z taśmy produkcyjnej napędzanej tanią siłą roboczą małych zmechanizowanych rączek. Topmy, rozpuszczajmy, wypalajmy, rozsadzajmy – niepotrzebne skreślić, potrzebne dopisać - ale skutecznie i naprawdę. Ze szczerą chęcią i wiarą, że warto.

Tak właśnie kończy się mój teoretyczny wywód. Wiem, kończy się bardzo nie teoretycznie. Proszę mi wybaczyć. Starałam się jak mogłam. Nie udało się. Może dla tego, że tak naprawdę nie chcę by się kończył. Kiedyś pozostawiam go otwartym, na czasy kiedy będę mądrzejsza. Póki co nie jestem, więc trzymam się pierwotnych założeń. Tego wymaga specyfika tematu. Żywego i pulsującego w rytmie na siedem i pół. Tematem był teatr. Tematem był człowiek. Rzecz ma się o duszy. Mojej duszy.
I takich wniosków po opadnięciu kurtyny sobie i Państwu życzę.

Krupówkowy Biały Miś

KRUPÓWKOWY BIAŁY MIŚ 1. Na werandę. Zapalić. Trzeci papieros w życiu, pierwszy palony w samotności. Kazik nie wziął z łazienki Cameli. Pewnie dlatego, że w paczce został tylko jeden. Lubił palić w łazience. Polubił. Zwłaszcza zimą. Oficjalnie o tym nie wiedziała. Znajdywała puste paczki za pralką i wyrzucała po cichu do plastikowego kosza. Krztusiła się wycierając twarz przesiąkniętym dymem ręcznikiem i słyszała z drugiego pokoju -I znowu kaszlesz! Zrób coś z tym, na miły Bóg, proszę cię. – Kazik lubił się o nią zatroszczyć. - Dobrze. - Stary ręcznik bezszelestnie wkładała do wiklinowego kosza. Pachnący lasem tropikalnym wieszała na wieszaku. Wieszak zawsze się przekręcał i zawsze zrzucał ręcznik. Nie denerwowała się. Oficjalnie wolno palić tylko na werandzie. Mimo minus piętnastu, swojego papierosa zapali właśnie tam. Trzyma się zasad. Musi. Tego dnia złamałyby już drugą. Zasady nie mają u niej hierarchii. Takim samym przekroczeniem jest papieros w łazience jak ucieczka z pracy. Uciekła godzinę temu. No normalnie uciekła. Siedziała, siedziała, pilnowała, pilnowała, wstała, wzięła płaszcz i uciekła. Tak to czasem bywa, nie? Czasem się zdarza, prawda? Ludzie stawiają się, pracują, zadania, realizują i czasem po prostu czują, że muszą, muszą natychmiast wyjść, wstają i… idą. Nie? Nie. To się chyba rzadko... no cóż, jej się zdarzyło. Właśnie dziś. I trudno. Niech ją wyrzucą. I tak za dużo ich tam pracuje. Nie ma co robić, nudy jakieś. Czterech pracowników galerii miejskiej z braku zajęcia główkuje codziennie jak naprawić automat do kawy. Trzy baby stoją i patrzą jak kolega coś tam naciąga, przeczyszcza, dokręca. „Lekcja anatomii doktora Tulpa. Performance pracowników Galerii Miejskiej w Zakopanem”. Może gdyby powiesić taki plakat, ktoś by w końcu zajrzał. Dwa szaliki, fioletowa chusta, czapka, której nie miała serca wyrzucić, choć pompon urwał się już dawno, i wielki sweter z pomarańczowej włóczki – oto roboczy skafander werandowego palacza tytoniu. Zimno. W końcu to zima. Lubi zimę. W końcu jest Koziorożcem. Za szklaną ścianą widok. Trudno o nim powiedzieć coś więcej. Tył estetycznego, niewielkiego budynku dziesięć metrów dalej. Wcale nie dlatego go nie lubi, że mimo ukończonych studiów i pięciu lat pracy nie stać ją, by w takim zamieszkać, wcale nie dlatego, że do jej starego, wynajmowanego mieszkania na parterze światło wpada tylko do dziesiątej rano. Najgorsza jest świadomość. Kiedy tego domu nie było, z werandy rozpościerał się widok jak z pocztówek. Tatry. Westchnęła. Biała para zakłębiła się tuż przed jej nosem tylko po to, by rozmyć się niepostrzeżenie. Głodna. Normalnie zawsze o tej porze zaczynają przygotowywać sobie z panią Bogusią kanapki i jakąś sałatkę z przyniesionych do pracy produktów. Do tego kawa rozpuszczalna ze śmietanką lub czerwona herbata, w zależności czy akurat się odchudzają. Dziś rano Bogusia chwaliła się , że ma biały ser, jogurt, paprykę i zrobią pastę kanapkową. Świetnie skomponuje się ze świeżymi, razowymi bułkami, które… są w jej torebce, rzuconej pod lustro w przedpokoju. Dziś pani Bogusia zje samą pastę. Sama. Chyba, że poczęstuje nią Basię i Ediego. Potem troszkę popracują, troszkę pogadają. Może nastąpi przełom w kwestii automatu do kawy. Zimno i głód, dwa uczucia, których nie dopuszcza. Jada więc często i małymi porcjami. Dzięki temu, jak sądzi, jej brzuch i pupa są płaskie jak lodowisko. Właśnie dlatego, według pani Basi, zimą, bardzo łatwo marznie. To nie jedyne błędne koło toczące się w jej trzydziestoletnim życiu. Kiedyś, jej tato powiedział, że serce też ma jak lodowisko. Nie miała odwagi zapytać czy chodzi o śliskość czy temperaturę. Pomyślała, że mogłoby to głupio zabrzmieć. W każdym razie wyszła za Kazika. Mają nawet wspólną pasję. Jeżdżą konno. To znaczy kiedyś jeździli, teraz wspólnie wspominają. -A jak cię na konie zabierałem, to nie pamiętasz tego, tak?!- Kazik lubi przywoływać romantyczne chwile. Dużo przy tym gestykuluje. Czasem i o nią zawadzi. Na szczęście nie zawsze jest to twarz. Pamięta jak do niej machał z nad zadu białego konia kłusującego trzydzieści metrów przed nią… czterdzieści metrów…sześćdziesiąt… Pamięta jak zad i mąż znikali jej z oczu. Było smutno. Dziś wiedziałaby co robić. Zniknąć też. Przenieść się myślami w egzotyce miejsce, pod palmę na białym piasku. Słyszeć szum morza, krzyki kolorowych papug. Polarny niedźwiedź gładzi jej plecy, nagle, odwraca ją do siebie, odkręca głowę, zbliża swoje usta do jej… Mimo zimna palniki policzków buchnęły czerwonym żarem. Nie mogła przestać o nim myśleć. Przyszedł do galerii z prośbą, czy może się u nich na górze przebierać i czasem korzystać z toalety. - Byle pijany nam tu nie przychodził, jak to mają w zwyczaju te liski – śmiali się w kantorku, gdy usłyszeli jak białe kłęby sztucznego futra wychodzą z gabinetu pani dyrektor dziękując jej w głos. On będzie z tych porządnych. Tyle wtedy o nim pomyślała. Krupówkowy Biały Miś… jeszcze nazwa. Jak tytuł bajki. Uśmiechnęła się. Nic, naprawdę nic nie zapowiadało, że kolejne wizyty dorabiającego górala z nikąd będą różowym flamastrem kreślić zawijasy po jej solidnie oprawionym życiu. Dość wysoki, blondyn, jasna twarz. Tydzień temu wyszedł do nich na górę, z głową niedźwiedzia pod pachą. Stanął dwadzieścia centymetrów przed czubkiem jej nosa, tyłem, i poprosił, by rozpięła mu zamek na plecach. -Będzie mi łatwiej, a zaraz muszę wracać. Dziś sporo ludzi.- Nigdy wcześniej nie podchodził do niej tak blisko. Z taką swobodą. Woda kolońska bezlitośnie wbijała się w galeryjną, postkomunistyczną boazerię i postkomunistyczne nozdrza pani Bogusi, która od razu zaczęła kichać. Głośno i często. -Na zdrowie! -Trzy razy było! – Bogusia uwielbiała tę wyliczankę. Oczekiwała, że wypachniony góral też ją zna. Góral nie znał. Zapadła niezręczna cisza. -To… na współżycie! He He…- nie wiadomo czemu w ostatniej chwili uratowała reputację Misia w oczach starszej koleżanki. -O właśnie! – góral zaśmiał się łagodnie, chcąc pokryć zmieszanie. - Bardzo dziękuję, do widzenia. Do zobaczenia.- Nigdy nie kłaniał się z takim uśmiechem, tak bezpośrednio do niej. Nigdy jego oczy nie były tak niebieskie. Banał, tak. Nudziły ją historię, w których ona, zamężna poznaje jego, przystojnego i tak rozpalają swoje zmysły długo i nieszczęśliwie. Banał, kiedy ona nie może przestać o nim myśleć a każde usłyszane słowo jej go przypomina. Banał. Coś okrutnego, sztucznego, przeliteraturalizowanego…. Szukając w wielkich kieszeniach pomarańczowego swetra zapalniczki, zrozumiała, że właśnie przeżywa taką historię. Nawet dzisiejszy poranek nie różnił się niczym od pozostałych. Pobudka, 7.30, przekroczenie śpiącego Kazika, wypełnienie siteczka małego ekspresu trzema łyżeczkami kawy, skręcenie, postawienie maszynki na gazie. Łazienka, szybkie przemycie twarzy, zęby, -Kochanie, kawa się zrobiła! – tego typu zdaniem Kazik zwykł rozpoczynać swój dzień. Czasem było to „Kawaaaaaa!”, „Kochanie wyłączysz?”, „Bo się przepali!” w zależności od biometu. Bieg do kuchenki, wyłączenie gazu pod ekspresem, rozlanie do filiżanek, jakieś kanapki. - Śniadanie. – Kazik wstawał dopiero na głos żony formowany w takie o to kulinarne hasło. Wspólny posiłek. Stres czy mąż nie zauważy, jak żona nożem z pasztetu rozsmarowuje na kanapce masło. Mąż bardzo tego nie lubi. 8.00, kąpiel. Połączona z mini rytuałem oczyszczającym aurę. Wtedy dokładnie, aż do bólu szoruje naturalną gąbką swoje śniade ciało, wmasowuje w kształtną głowę szampon do ciemnych włosów, wklepuje w dość szeroki nos maseczkę oczyszczającą pory. Zamykając piwne oczy mruczy kojąco, by mruczeniem oczyścić wewnętrzne organy z negatywnych wpływów zewnętrznego środowiska. Ręcznik, suszarka, ubranie. 8.30. - Pa! Aha, wrócę później. muszę jeszcze zrobić z akumulatorem. – Kazik, już w kurtce, całuje ją w czoło. - Za ładnie się ostatnio ubierasz do tej pracy. Ten sweterek jest tylko dla mnie. Zapomniałaś? – Znika za drzwiami. - Pa - odpowiedziała zatrzaskującym się drzwiom. To zdanie Kazika było jedynym odstępstwem od porannej rutyny. Dopiero teraz, kiedy wyjęła z kieszeni małą, czarną zapalniczkę zrozumiała, że nieopatrzna sugestia męża spowodowała dalszy bieg wypadków. Tak. Ostatnio ubiera się do pracy z większą dbałością. Makijaż oczu wzbogaciła o niebieskie kreski eye-linera. Tak, coraz częściej patrząc w lustro zaczyna się sobie podobać. Nie przebrała swetra. Torebka, kozaki, ciepły płaszcz i ruszyła w drogę po graniach nigdy nie odśnieżanych, zakopiańskich chodników. Punktualnie. Alarm, światła, płaszcz do kantorka. Po piętnastu minutach pomogła wyzwolić się z przyciasnego kożucha, jak zwykle spóźnionej, pani Bogusi. - Busiorz się nie zatrzymał! No mówię, że chamy takie teraz jeżdżą... szkoda gadać. No. Dziękuję. Coś się mi pokurczył ten kożuch, od mrozu chyba, czy co? Licha wie, kiedyś to robili kożuchy… A ja mam, pani zobaczy, jakie smakołyki... - opowieść o świeżym białym serku, o jogurcie i coraz droższej papryce zachęciło ją tylko i wyłącznie do udania się na swoje stanowisko w dużej sali. Cisza i samotność. Nieosiągalne. Serce biło zbyt słyszalnie. Wyjątkowo, żadna z prezentowanych na sali rzeźb nie koiła, nie tuliła.. Odlane z brązu postaci szeptały jedna przez drugą, unisono, w kanonach i fugach. - On dzisiaj tu przyjdzie… - Dziś pierwszy dzień ferii. Mówił, że w ferie na pewno zaglądnie... - Krupówkowy Biały Miś... - A pamiętasz jego gładką skórę na karku, wtedy, kiedy rozpinałaś… - Dziś to on… - Wejdzie do sali, zatrzaśnie drzwi, przekręci klucz, przyciśnie do … - Zacznie całować, drzeć zielony swete… -Przestańcie! – Kantorek, płaszcz, torebka i… wyszła - Co tu? Co tu się stało? – ja zwykle spóźniona Bogusia rzuciła w przestrzeń pustej już sali. Rzeźby milczały… jak to rzeźby. Takim oto sposobem, o dwunastej w południe w poniedziałek, stoi samotnie na swojej werandzie. Zaraża ogniem coś, co już za chwilę bezpowrotnie i po raz trzeci w życiu zatruje jej organizm. O aurze nie wspominając. Wdech i wydech.. I dym. Nie nosem, na boga, nie nosem. Damy nie wydychają nosem. Damy lokują papierosa w ustach niepostrzeżenie, przy wyprostowanych palcach, pamiętając, by w tym czasie utrzymywać ponętne, intensywne spojrzenie. Damy nie parzą sobie przy tym nozdrzy. Damy… -Aaa! mam to wszystko, wszystko w dupie! - rozniosło się po szklanej klatce zakurzonej werandy. Kolorowa papużka, zaskoczona tym, że umie gadać po ludzku, poprawia przypadkową kompozycję chust i szali i z małym uśmiechem wielkiej satysfakcji zgniata na przyniesionym ze sobą spodeczku tlący się biały kikucik. To jej trzeci papieros w życiu. Już wie, że nie ostatni.

sobota, 5 lutego 2011

fornetti

MMMMMMMM......
początek, to jak zaciskam
z przerażeniem i niechęcią
usta kiedy łyżka z zupą
brokułową koniecznie
chce wylać we mnie swoją zawartość.

IIIIIII... nagle - nie wiedzieć czemu
- wymsnęło się "i" (mały łącznik
z figlarną kropeczką na czubku).

na początku "i" nie było zbyt
długie, ale z czasem rosło
co raz bardziej, aż w końcu
tak sterczało i emanowało
swą i siłą, że... połączyło...
nas
wiem, że na wieki

Delikatnie i z uważnością zbliżam
moje różane usteczka myśląc
o Twoich różanych usteczkach...
ŁO... ło ło łooooooo o oo tak!
to tu jest nasze trwanie, nasze
słuchanie, nasze razem bycie
(to jak płynąć łodzią w łoże)

ŚCIsnąć Cię chcę, wcisnąć w twe ramię,
ŚCIerać włosami pot ŚCIekający
po ŚCIanie Twego ś...śśś...
śnienia?...

poniedziałek, 31 stycznia 2011

XXX


Przeciwieństwa są zawsze blisko siebie, bo często wyrażają najwznioślejszą prawdę. Prawdę wykluczających się prawd.
                                                                                                                                      Lech Majewski „Psie pole”

Kocham Cię, bo Twoja prawda
Tak pięknie wyklucza moją,
Bo Twoja prawda najpiękniej na
Świecie moją wyklucza.

Twoja prawda
przylega do mnie
jak kropla wody
do węgla rozpalonego żarem

spotkanie tuż przed
gdy Ona zaraz się ulotni
On zrówna z  ziemią

Przyciąga ich do siebie
Niepojęta moc

Chwilę potem znikają
Czy warto było zatem?

Delikatnie liżę Cię
A mój język puchnie od oparzeń

Kocham się w Tobie
Przeistaczać w ostateczność
Kocham się w Tobie
Zmieniać na dobre
Kocham się znikać w Tobie
I z Tobą
Znikać w nieznane
Z sykiem tak krótkim
Lecz wspólnym
By potem rozejść się
W dwie przeciwne strony
Z myślą, że gdyby nie TY – nie byłabym sama

Kocham kiedy wykluczasz
Moje istnienie i RACJĘ BYTU
Kocham jak kochasz
Gdy moja RACJA Twoją wypiera

RAZEM dajemy świadectwo
 mądrości Kosmosu i Boga
 objawiamy największa prawdę
prawdę wykluczających się prawd

sorbetto maligniano

z białej miękkiej sierści
wydostałem się na szczyt
krwawiącymi dłońmi
odgarniam włosy
rzęsy

chłonę ciemność głodnymi jej oczami
 - jak ostani wdech -

uginam ułomne kolana
odbijam się od stóp
które może wiedziały najwięcej

lecę

rozwichrzona czupryna wyprzedza
każdą myśl
- są teraz na równi
ważne tak samo

zachłanne nozdrza
opłakują malinowy zapach
miękkiej bieli
od której z własnej
nie z własnej
woli
uciekam


tańczący  Boże

czwartek, 27 stycznia 2011

W DRODZE DO TEJ CO NA DNIE 1.

Gdyby wi(e)działa, ile ma tego w sobie, gdyby umiała to posegregować, powkładać do odpowiednio opisanych przezroczystych folijek i wpiąć do odpowiednich skoroszytów. Gdyby to co stare i rozsypujące się już, umiała odpowiednio zabezpieczyć w specjalnym pokrowcu na zamek błyskawiczny.  Byłoby jej lżej, byłaby pewniejsza. Wiedziałaby więcej – głęboko więcej.

Nie jest tak, ale ma to szczęście, że właśnie stoi w najwyższym punkcie łuku litery G, i widzi owe „dyby” z góry. Teraz może porostu je przeskoczyć, a nie utknąć w nich i czekać aż ktoś z przechodniów ulituję się nad jej…  Nikt nie będzie miał na to czasu –dadzą, owszem, szklankę wody, coś do jedzenia, coś na ból głowy, bóle krzyża, bóle menstruacyjne ale litości nad istotą jej nieszczęścia od nich niestety nie zazna.
To już wie. To już widzi. Teraz czas na próbę możności.

O czym może pisać? O kobiecie. Bo ją czuje. O tym co widzą jej kobiece zmysły. Może odgrzebać warstwy  odczuć gołymi rękami - do krwi je zedrzeć i paznokcie wypchać ziemią (pulsującą w rytm serca Pramatki). 
Jest młoda i niepewna, musi przebić się przez darń własnych  uprzedzeń, lęków i kompleksów. Darń pozornie piękną, bo przykrytą ładną trawką w kolorze nadziei. Trawką, która z każdą zimą umiera. Tak, taka trawka to nic trwałego. Po niej miły śnieg bierze na siebie brzemię przykrycia darni wstydliwej. A Ona? Ona dziś wie, że nie może zostawić swojej ziemi brązowej plamom bieli i zieleni na pożarcie. Ingerencja. Eskalacja….
Pretensjonalny rym...

Wyję do niej, co granat rozświetla - nie swoim, nie swoim światłem.      18
Choć wiem to, to nadal przyciąga mnie mocno  - swoim milczącym zapachem.   20
Nie będę dziś płakać, łzy dziś są za ciężkie - ziemię skruszyłyby swoim ciężarem.   23
Więc wyję, więc skowyt mój w mgłach się roznosi -  i pcha mnie w mą własną pieczarę.  21

            Nie bądź nie miła, bądź grzeczna dla ludzi - krzyczą do ucha co rano, 14
kochaj Mamusię, kochaj Tatusia – słowa te brzmią  dziś tak samo.  13
To nie moja wina, że śmieję się głośno -  gdy ginie mrówka lub mała biedronka, 23
Lecz świecie mój kruchy, lecz świecie mój mały  -  nie karć mnie proszę, lecz pogłaszcz. 20

Pogładź mnie dłonią spękaną i szorstką -  lecz ciepłą jak słońce wschodzące. 20
Dotul do piersi me piersi młode -  tak słabe i tak z lęku drżące.19
Będę już cicho, będę milcząca  - tylko mnie naucz tej ciszy! 18
Wyję do Luny, wyję najgłośniej -  bo wiem, że mnie nie usłyszy…   18


Czy ma ucho do języka, do wysłuchiwania tych niuansów w kodzie, jakim posługują się ludzie?
Czy w tych niuansach jest też to, co między słowami – bo to wychwytuje, bez wątpienia. Tylko, że to jest raczej nie użyteczne, gdy chce się wyrażać słowem pisanym. 
Żeby język giętki umiał wyrazić to, co te gęsi co w głowie gęgają.

W gę gęg ę
W gębie
Mam to co w gęg ę gę
Gębie mam to co mam w
Gęgęgę gębie
Mam to co mam w tej jakby kuli no wiecie czyli w
Gę gęg ę gębie mam to co mam w tej kuli umieszczonej
Jakby na szczycie wypełnionej różnymi piórami              
Wróć to znaczy gównami wróć to znaczy dziobami
Chodzi mi o te no co chodzą po g
Gę gęg ę bie nie!
Co chodzą po i są białe tak czasem są białe to muszę przyznać
I polują na nie myśliwi o już wiem w tej kuli są myśliwi tylko bez wi
Tak! myśli a nie wi no
Czyli jednym słowem w gęg ę gę gębie mam to co jest tam gdzie chodzi myśliwy
Ale bez was – bo nie i wy.