wtorek, 26 czerwca 2012


BAJADERKA

Liczy się komfort. Zwłaszcza dzisiaj. Ma być wygodnie i bezpiecznie. I nie chodzi tu tyko ciało. Chodzi głównie o umysł. Czasem, przy dobrych chęciach twórców, o duszę. Nie ważne, że najczęściej są to pozory. Ma być jasność i kropka. Od samego początku. Kawa na ławę, żeby nie zostawiać odbiorcy ani na chwilę w ciemnym lesie własnych domysłów. Dobrze. Dostosuję się. Na wstępie określę kim jestem. Wszystko dla państwa komfortu. Dla minimalizacji prawdopodobieństwa nieporozumień i zawodu.
Żeby było atrakcyjnie i niekonwencjonalnie, buntowniczo i przekornie (to też jest istotnie) napiszę najpierw kim nie jestem. Nie jestem krytykiem teatralnym. Ach, jak to zabrzmiało, tak odważnie i bezpośrednio. Dobre. Mocne. Nie jestem też teatromanem, który jeździ od miasta do miasta, by oglądać, porównywać, analizować z nadzieją, że może dzięki temu uda mu się coś przeżyć. Nie. Z teatrem żyję na co dzień, przeżyć mam dość. Jestem aktorką. Czyli zawód i płeć już mamy. Sytuację też, siedzę nad klawiaturą i piszę, problemu można się domyślić. Chyba wszystko już państwo wiecie. Pakiet informacji zapewniający bezpieczeństwo, pozwalający na ustosunkowanie się i nastawienie na treści jakie państwo przeczytacie poniżej. Czy na pewno? Nie napisałam przecież sedna. Nie obnażyłam tajemnicy, która nigdy nie zaistnieje w państwa świadomości jako tajemnica, bo po prostu państwa poinformuję o kolejnym fakcie dotyczącym mojej osoby. Przepraszam. Jak mogłam zapomnieć i mimo zapewnień pozostawić państwa w ciemnym lesie domysłów. Jestem heteroseksualna. Co za uczucie, tak się obnażyć, jakie to wyzwolone, lecę w to, dalej, dalej. Dobra. No to jeszcze dodam, że żyję w monogamicznym związku i to mi bardzo odpowiada. No to pięknie. Obnażenie zupełne. Golas. Mamy to! Dobre, lecę dalej a co! Cudowne uczucie tak pisać o sobie, tak się dookreślać na forum. Nie dopuszczać myśli, że kogoś to porostu nie interesuje bo jego życie jest daleko ciekawsze. Tak naprawdę, każdy tak myśli, tylko nie każdy ma odwagę się do tego przyznać i przerzucić kartkę trzymanego właśnie w ręce kwartalnika czy po prostu wyjść z teatru. Lubimy być stadkiem, któremu się wtłacza wprost do gardła czyjeś wypocone problemy. No ale dobra, poddaje się trendowi i monologuję dalej. Nasza mała polityka światowa jest dla mnie zbyt oczywista, nie chcę się nią oblepiać. Stop! Zastanówcie się, drodzy państwo, upewnijcie proszę, czy na pewno powyższe zdanie, nie implikuję moich preferencji, czy pewnego rodzaju uszczypliwość nie jest skierowana przeciw… Już? Upewniliście się? Jest ok? To dobrze. Tak, wiem, że tym sposobem daleko nie zajadę, że teatr powinien chcieć mówić o problemach społecznych, w odpowiedni sposób, że to ważne, opowiadać o naszych codziennych sprawach w naszym powszednim języku. Pozostaje mi tylko liczyć, że tam gdzie zajadę, a raczej tam gdzie mnie wysadzą, będzie jakaś plantacja eco ryżu, i dużo kur. Kury od dziecka mnie fascynują.
Ja wiem, że piszę na około. Że nie dążę do centrum. To też dosyć niepopularne. Muszę się przyznać, że ja, młoda, kobieta, aktorka, hetero i apo od dawna błądzę po obrzeżach wielkiej metropolii zwanej teatrem. Na przedmieściach czuję się sobą, wiem, że w centrum, będę ulegać wpływom. Nie chcę. Chcę zachować czystość w pojmowaniu teatru jako świątyni sztuki. Jako miejsca w którym się „sprawia”. W którym najważniejszą przestrzenią nie jest nowoczesna scena czy hiper-miękki sektor dla widowni ale ta, która jest pomiędzy. Ona nie potrzebuje udoskonaleń i modernizacji, jej nie umniejsza słabsze oświetlenie czy duszne powietrze. Ta przestrzeń potrzebuje tylko dwóch elementów. Na „A” i na „W”. Aktor i widz. Wiem, banał, oklepana prawda. Wszyscy to powtarzają. „Najważniejsi są widzowie”, „Chcemy, żeby widzowie byli zadowoleni”. No to grajcie dla nich jeszcze więcej tych głupkowatych fars, w których dajecie im za zadanie śledzić historyjkę i co pewien czas wybuchać śmiechem. To ich uszczęśliwi, podbuduje, rozwinie, zachwyci i uwrażliwi. Na pewno.
Najważniejsza jest „kasiora”. Bo za taką farskę gość zapłaci równie chętnie jak za McDonalda. Ja nie chcę umniejszać temu gatunkowi, nie chce odbierać chwały aktorom, którzy trudnią się farsą. To jest naprawdę bardzo trudne i wymagające aktorskiego kunsztu. To też nic odkrywczego. Słyszymy bardzo często w wywiadach, jak znani, wielcy i grubi mówią, że nie wstydzą się tego, że grają w farsie czy w serialu, że to też jest dla ludzi, że taki rodzaj sztuki był potrzebny od czasów starożytnych, że zrobić to dobrze to nie jest prosta sprawa. Najbardziej mnie rozczula, że mówią to z tak wypiętą piersią, gotową na ciosy środowiska i opinii publicznej. Napięci i wydęci. Strzały jednak nie docierają. Nadęty balon nie pęknie. Strzał nikt nie wypuszcza dlatego, że, raz, mu się nie chce i łuk od dwudziestu lat kurzy się na strychu, a dwa, że to już naprawdę nikogo nie bulwersuje. Przecież w sumie to ci wielcy mają rację. Grali Makbetów, Hamletów, Raskolnikowów tak, że wyć się tłumom publiczności chciało, ale teraz to nie ważne, teraz to nie potrzebne. Nie tego ludzie potrzebują. Wtedy były inne czasy. Trudniejsze, wymagające codziennego zmagania z szarą, ściskaną ze wsząd rzeczywistością. Dziś jest wolność więc ludzie powinni czuć się beztrosko. Także w teatrze. Nieprawda. Teraz większą odwagą jest powiedzieć, że gram w farsie ale chciałbym robić teatr z mięcha. Dlaczego? Bo dostaję za to kasiorę, więc siedzę cicho i wymyślam uzasadnienia, że to jednak ma jakąś wartość i, co gorsza, uzasadnieniami dzielę się na forum kształtując przyszłych odbiorców... fars. A ja, młoda aktorka hetero i apo, pewnej nocy napiszę coś na murach tych willi, w które wybudowali możni za cenę ogłupienia tłumów. Wezmę do ręki wielką puszkę z śmierdzącym, różowym sprayem (różowy to przecież kolor miłości) i sprawię, by woły liter ułożyły się w słowo… „BUJDA”. Swoją drogą ładne słowo. Prawie jak „bajadera”. Cukiernie można by tak nazwać. Sieć cukierni. I każde ciasteczko miałoby nazwę od nazwy sieci. „Bujda z orzechami”, „Bujda francuska z wiśnią”, „Bujdamisu” „Lukrowana bujda”.

I tu dochodzimy do miejsca w którym muszę zdradzić Państwu pewną teorię dotyczącą istoty i roli teatru dzisiaj. Jest naprawdę niezła. Jest to moja teoria. Opracowałam ją jeszcze na studiach, czyli biorąc pod uwagę znany państwu fakt, że jestem młoda, dosyć niedawno. Zainspirowały mnie teksty Tadeusza Kantora, którymi się zaczytywałam po zajęciach szkolnych. Tak, Kantor zostawił po sobie stosy cudownych tekstów o teatrze, ale w szkole teatralnej nie są one uważane za na tyle ważne, by skierować na nie uwagę studentów i poświęcić im jakikolwiek czas ustawowych zajęć. A potem starzy się dziwią, że brakuje prawdziwych osobowości wśród młodych. A skąd ci młodzi mają czerpać siłę i utwierdzać się w tym, że warto iść pod prąd, za głosem własnego serca, że w sztuce nie chodzi o to by być lubianym tylko skutecznym? Że trzeba umieć znaleźć mur przeciw któremu chcemy się sprzeciwić? Skąd, jeśli nie z tekstów takiego Kantora, mogą wynosić potrzebę oddziaływania przede wszystkim na wyobraźnię i uczucia widza, a nie na jego zdolności analityczno-porównawcze? Nie wiem. Ja, te i inne przeświadczenia zawdzięczam właśnie spuściźnie wyżej wymienionego. Ale te zdobycze to i tak nic w obliczu mojej wspaniałej teorii, którą pragnę państwa zarazić.

I zarażę. Już wkrótce. Jeśli okoliczności pozwolą. Póki co, żegnam się. I dziękuję za uwagę. A pierś moja młoda prosi o strzały, by sprawdzić solidność zbroi swej.





„Teoria Emalii”

Widz. Przychodzi do teatru. Ogląda spektakl. Wychodzi z teatru.
Przyjmuję, że każdy widz, ma w sobie okruszek wrażliwości, ma mały pokoik dla swojej duszy. Wyobraźmy sobie wnętrze widza jako wnętrze metalowego dzbana.

Z zewnątrz naczynie jest gładkie i błyszczące, gotowe odbijać świat zewnętrzny zgodnie z jego oczekiwaniami. W środku natomiast, jego ścianki są chropowate. Pełne wybrzuszeń i ostrych załamań. Promień światła, który dotrze do wnętrza przez górny otwór odbędzie w nim długą i nieposkromioną podróż. Radosny taniec w rytm piosenki: „Kąt padania - kąt odbicia”.

Takim dzbanem jest każdy z nas. Człowiek o bogatym, różnokształtnym wnętrzu, które tylko czeka na przyjęcie czegoś pięknego z zewnątrz. Stop, stop, zaraz, zaraz, przecież wszyscy wiemy, że tak nie jest. Nie każdy ma przecież bogate w różne faktury wnętrze, nie każdy ma ochotę obcować ze sztuką. Niektórych to brzydzi i odstręcza, innych nudzi, jeszcze innych po prostu nic nie obchodzi.

Nasz wyobrażony dzban to odbiorca idealny. Czas opisać jego mutacje.

Ci, którzy żadnej sztuki do siebie nie dopuszczają, nie chcą się nią zachwycić, są dzbanami z zatkanym otworem. Żadne światło do nich nie dotrze. Wbrew pozorom przypadek najprostszy, bo wystarczy wyjąć korek i ściągnąć kurz z wewnętrznych załamań, by te, na nowo lub po raz pierwszy w życiu zabawiały się z promieniami słońca.

Gorszy jest przypadek drugi. Zatruty powszechnym „u mnie wszystko w porządku”. Osobom o wysokim stopniu wrażliwości nie jest łatwo żyć w świecie. Komplikują sobie życie nieprzeciętnie. Zamiast obejrzeć wieczorem, albo rano, są przecież powtórki, „Wieczór Kabaretowy” on siedzi w swoim pokoju, pali papierosa i pisze nikomu nie potrzebny wiersz o głodujących dzieciach Ziemi. Bez sensu. A wszyscy dookoła mówią, „weź stary nie spinaj”, „wyluzuj”, „jest dobrze”. I on zaczyna sobie to powtarzać i rzeczywiście, ma się co raz lepiej. Częściej się uśmiecha. Tak często, że zaczęli mu zwracać uwagę, że może mieć bielsze zęby. Więc on te zęby wybiela i osiąga coraz większe sukcesy zawodowe. Wiadomości o wojnach już nie sprawiają mu bólu, tak jest i tak być musi, głód jest sprawą powszechną od zawsze. 1% z PITu przeznacza na dzieci w Afryce, później w natłoku spraw i o tym zapomina. I jest dobrze. I wiatr w żagle dmucha. Szkoda że szalupa taka jakaś jakby pusta.

Do tego dzbana wpuścili przez otwór cieniutką sondę zakończoną mikro-rozpylaczem, który pokrył mocno chropowate ścianki warstwą białej jak śnieg emalii. Na początku wygładziła tylko zbyt ostre wgłębienia ale z czasem, zaczęła przykrywać wszystkie nierówności warstwą gładką i twardą jak lodowisko. Dzban był taki sam w środku jak na zewnątrz. Teraz promienie światła wpadały i wypadały zawsze tą samą drogą, nic w dzbanie nie powodując. Koniec. Śmierć duszy. Znieczulica. Ale wedle mojej teorii, która jest trochę nawiedzona, ale urodziła się w umyśle początkującej aktorki przepełnionej ideałami i poczuciem misji, weźmy na to poprawkę, jest ratunek. Tym ratunkiem jest sztuka.

Przypuśćmy, że nasz bohater ma to szczęście, że żona, czy kochanek zaciągnie go do jakiegoś muzeum czy teatru. A tam sztuka, która: albo powleka białą warstwę emalii kolejną, tylko, że np. zieloną, zależy jaki kolor przeważa w pięknej scenografii prostej obyczajóweczki z happy-endem; albo tą białą warstwę niszczy. To znaczy pozornie niszczy. O jakim rodzaju sztuki mówię? O sztuce opartej na wywołaniu szoku, mówię tu o „trzepaniu konia” na proscenium, na celowo zbrzydzonych golasach śpiewających jakiś pop w świetle stroboskopów. Mocne, łuhu! Naprawdę. Wychodzi taki z teatru i czuje, że coś przeżył. Czuje się z tym świetnie, bo ci, których mija na ulicy nie przeżyli, cieniasy. I czuje taki, że jego emalię ktoś odłupał młotem pneumatycznym. Niestety tak naprawdę wyrył na jej powierzchni ładne, programowo akceptowalne esy-floresy. Dlaczego tak sądzę? Bo oprócz poczucia zszokowania nie wydarzyło się we wnętrzu tego człowieka nic. I to jest dramat. Ta pozorność. I ucieczka od odpowiedzialności za ludzkie dusze. Ucieczka w atrakcyjny efekt.

Głoszę więc:
Teatr ma za zadanie codziennie próbować nowych sposobów na likwidację emalii z dzbanów zajmujących miejsca na widowni. Teatr ma za zadanie wierzyć, że każdy dzban ma swoją cudowną wewnętrzną chropowatość, o którą należy walczyć. Dzięki tej chropowatości, nie stanowimy jeszcze jednolitej partii dzbanów z taśmy produkcyjnej napędzanej tanią siłą roboczą małych zmechanizowanych rączek. Topmy, rozpuszczajmy, wypalajmy, rozsadzajmy – niepotrzebne skreślić, potrzebne dopisać - ale skutecznie i naprawdę. Ze szczerą chęcią i wiarą, że warto.

Tak właśnie kończy się mój teoretyczny wywód. Wiem, kończy się bardzo nie teoretycznie. Proszę mi wybaczyć. Starałam się jak mogłam. Nie udało się. Może dla tego, że tak naprawdę nie chcę by się kończył. Kiedyś pozostawiam go otwartym, na czasy kiedy będę mądrzejsza. Póki co nie jestem, więc trzymam się pierwotnych założeń. Tego wymaga specyfika tematu. Żywego i pulsującego w rytmie na siedem i pół. Tematem był teatr. Tematem był człowiek. Rzecz ma się o duszy. Mojej duszy.
I takich wniosków po opadnięciu kurtyny sobie i Państwu życzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz